Archive for Wrzesień, 2011


Niedawno rozstałam się z Wojciechem Mannem. Sprawił, że każda poranna podróż do Opola upływała pod znakiem uśmiechu i dobrego humoru. Jego książka RockMann czyli ja nie zostałem saksofonistą to przedstawienie całej przygody z muzyką, która poprowadziła go przez najróżniejsze instytucje PRLu, rozgłośnie radiowe, festiwale, telewizję. A wszystko zaczęło się od odbiornika radiowego AGA w latach 50.

Dowiecie się jak sprawić, by winyl zagrał jeszcze raz zanim zamilknie na wieki. Będzie też o co nieco o wokalnej karierze autora. I o tym jak wyglądało Polskie Radio w czasach żelaznej kurtyny. Mann opowiada o Pagarcie czyli peerelowskiej furtce dla zagranicznych wywrotowców i wrogów systemu. Grzechem byłoby nie wspomnieć o wizytach gwiazd, np. The Animals, z całkiem innej strony widzianych. Ogromnie spodobał mi się fragment dotyczący karty mikrofonowej. Pozwolę sobie zacytować fragment

Zresztą spikerzy czytali również teksty wielu audycji, ponieważ prawo do zasiadania przed mikrofonem dawała karta mikrofonowa – glejt, o którym marzył każdy radiowiec
       Żeby otrzymać kartę mikrofonową, trzeba było zdać trudny egzamin. Obejmował on zadania dziennikarskie i niemal aktorskie. Trzeba było wykazać się umiejętnością wyraźnego czytania (dykcja), regulowania oddechu, improwizowania na temat jakiejś notatki, prawidłowego wymawiania obcojęzycznych nazw i tak dalej, i tak dalej. Karta mikrofonowa miała szereg kategorii, ta najniższa uprawniała do „występu przed mikrofonem z własnym tekstem”. Olimp to była Kategoria S, czyli prawo do czytania – uwaga!- nawet wiadomości, i to – uwaga!- na żywo.

Polecam gorąco. Doskonały humor, przyjemnie lekko napisana, interesujące fakty, świetne rzucenie światła na ówczesne realia, polskie media i rodzimą rozrywkę. Pozycja obowiązkowa dla radiowców. 🙂

Zresztą posłuchajcie sami co mówi pan Wojtek o lekturze:

i na temat tytułowego saksofonu

Shimmy!

Postanowiłam, że tym razem popieścimy zmysły. Wszystko dlatego, że jest to już 69 wpis na blogu, co bardzo infantylnie skojarzyło mi się z przyjemnością i właśnie zmysłowością. 😉

W związku z tym odkopałam w magicznym  folderze „Biustem po Uszach” plik Sahar. Kim jest Sahar? Tego dowiecie się tutaj. Jako wścibska reporterka rozkopałam zasłyszaną informację, że Sahar potrafi nieźle zatrząść tym i owym a co za tym idzie wprowadzić w drżenie niejednego mężczyznę. Dziś przedstawię Wam fragmenty naszej rozmowy dotyczące tańca brzucha. Rozsiądźcie się wygodnie i czytajcie.

Co wspólnego ma Egipt z bellydance, czy mężczyżni też tańczą i o po co te miecze?
Sahar o tańcu brzucha.

Meg: Jak patrzę na taką kobietę w pięknym stroju i te biodra tak fantastycznie się jej poruszają, to pojawia mi się myśl: esencja kobiecości. Czy podczas tego tańca czujesz jak każdym porem uwalnia Ci się tam kobieca moc?

Sahar: Po pierwszych zajęciach się zakochałam. Odkryłam w sobie drugą osobę. Nie tą Weronikę, która przyszła w jeansach, koszulce Green Day ale właśnie pojawiła się taka dziewczyna… kobieta, którą tak na co dzień nie widać. To jest niesamowite. Taka Weronika, która „wychodzi” podczas tańca brzucha pojawia się tylko na scenie. Na razie. Pozwalam sobie na to tylko na scenie, bo to jest coś na prawdę wyjątkowego. Trzeba włożyć ogrom emocji, uczuć, żeby poczuć to. To jest coś specjalnego, co nie może być codziennie.

***

Meg: Włożyłaś strój do bellydance i co? Co się z Tobą stało?

Sahar: Ja to widzę po paniach, które przychodziły do mojej mamy na zajęcia. Na początku zakładały gruby dres, dług rękaw, skarpetki, próbowały w adidasach. Potem podsunęłyśmy myśl, że mogą sobie chustę na biodra założyć. Zaraz potem przyszły już w strojach bardziej podkreślających kształty, miały na sobie coś drapieżnego. Ten strój sprawia, że wczuwasz się w inny nastrój, klimat. Pokazują Ci się pazurki. To ogromnie wpływa na odbiór, odbiór samej siebie.

Meg: Rozłóżmy zatem na czynniki pierwsze strój. Coś ma jakąś symbolikę?

Sahar: Strój się bardzo pozmieniał. Na początku były to proste, długie szaty. Taniec brzucha wywodzi się ze starożytnego Egiptu. I tam kobiety tańczyły tylko dla siebie. Taniec przechodzący z pokolenia na pokolenie. To była też forma dbania o zdrowie. Pomagał na różne bóle wewnętrzne np.narządów rozrodczych czy skurczy mięśni brzucha. Przydawał się również przy porodzie. Jak się potrafiło poruszać odpowiednio miednicą to było o wiele łatwiej. No i o wiele później francuscy orientaliści zafascynowani Bliskim Wschodem próbowali przenieść do Europy przenieść co nieco z kultur afrykańskich, arabskich. Jako, że byli niewiernymi, ich pole manewru było ograniczone, więc po prostu wymyślali. Jak usłyszeli słowo harem, to sobie powyobrażali stadko panien porozbieranych i wijących się wokół swego pana i stąd się wzięło wyobrażenie, że taniec brzucha jest mocno erotyczny. To wyobrażenie o zmysłowym, skąpym stroju i pięknej kobiecie wciśniętej w niego przyjęło się na Zachodzie. Z Ameryki przyszły wszystkie dodatki- woale, miecze, skrzydła, laski, świeczniki.

Meg: Tańczysz z takim płonącym świecznikiem na głowie?

Sahar: Ja jeszcze nie, ale rzeczywiście dziewczyny tańczą z takim dużym stelażem na opasce. To jest raczej takie „na wejście”, zrobienie paru figur w związku z tym, że jest to strasznie ciężkie.

Meg: A te miecze?

Sahar: To takie metalowe szable. Lżejsze są bardziej do obrotów, wywijania nad głową lub obok, rzucania. Cięższe zaś do balansowania na ramieniu, na brzuchu, biodrze  czy biuście. Mój najlżejszy ma pół kilo, cięższy trochę ponad kilo. Spróbuj sobie z opakowaniem cukru na głowie 😉 No trzeba wyczuć środek ciężkości. Dobre miecze są już odpowiednio wyważone. Laski zaś używa się bardziej do klasycznego tańca.

Meg: Czyli są też różne rodzaje tańca brzucha? Na czym polegają różnice?

Sahar: Klasyczny zawiera elementy baletu czyli wysokie pozycje, na palcach, postawa wyprostowana, szeroko rozstawione ramiona. Ludowy zaś jest bardziej przy ziemi. Tańczy się na ugiętych kolanach, jest bardziej dynamiczny, skoczny. Jeśli chodzi o strój to wygląda to tak, że suknie są bardziej zakrywające, co prawda blisko ciała, ale nie ma skąpych staniczków, wzorzystych przepasek na biodra.  Te są bardziej związane ze sceną. Zapomniałam dodać, że jest jeszcze tribal dance. To taniec pustynny. Jest bardziej… mroczny, tajemniczy. Musisz ugiąć nogi ponieważ, jest taki „przy ziemi”. Jest się w nim takim stworem wijącym, pełzającym. Duże zaangażowanie mięśni, ze względu na te nogi, więcej izolacji poszczególnych partii ciała. Strój do niego zupełnie inaczej wygląda. Nie ma monet, błyszczących koralików. Jeśli już są ozdoby to naturalne- kwiaty, kamienie muszelki. Wszystko to utrzymuje się w mrocznej tonacji, tak samo jak mocny makijaż. Na początku nie podobało mi się to, przerażało mnie nawet, ale muzyka do tribalu jest niesamowita. To ona mnie przekonała.

***

Meg: Wracając do korzeni tańca. Powiedziałaś, że wywodzi się z Egiptu. Ja dałabym sobie rękę uciąć, że z Indii. Spora odległość dzieli Indie od Egiptu.

Sahar: W Indiach jest coś takiego jak bollywood. Jest to taniec indyjski i to nie jest to samo co tanie c brzucha. To zupełnie inna bajka Rozpowszechnił się za pomocą tych słynnych filmów. Kluczową rolę odgrywają w tym tańcu dłonie. To one wykonują skomplikowane układy a tym samym opowiadają pewne historie.  W bellydance nie ma czegoś takiego. Ręce czy dłonie sa tylko ozdobnikiem. Tworzą wykończenie całości ale nie przekazują sobą żadnych treści. W bollywood każdy element- spojrzenie, uśmiech, mina ma odpowiednio interpretowane znaczenie. Nie ma tam nic przypadkowego. Różnicę słyszy się też w muzyce.

***

Meg: Przeglądając filmiki związane z belllydance zauważyłam na jednym, że wśród tancerek jest też i tancerz!

Sahar: Jest też męski taniec brzucha. Jest np. taniec derwiszów, którzy wirują wokół własnej osi, wpadają w trans. Spotkałam się też z widokiem mężczyzn tańczących w błyszczących spodniach, staniki z jakimiś dodatkami. No co kto lubi 🙂 W Europie Środkowej  raczej gorzej z tolerancją wobec tego elementu tańca, kultury.

Meg: No powiem Ci, że trudno jest mi wyobrazić sobie Adasia czy Krzyśka czy Leszka w bogato zdobionym staniku i połyskujących spodniach… Brrr. *

***

Meg: Skupmy się na samych pozycjach, figurach. Jaka jest Twoja ulubiona?

Sahar: Ostatnio jest to shimmy. Jest to drżenie całego ciała. Wprawiasz je albo z kolan albo z bioder. możesz również zrobić to barkami, przeponą, ale to już wyższa szkoła jazdy. Całość wydaje się prosta. Wystarczy, że dziewczyna zegnie nogi i już. To jest jednak bardzo trudne. Mi nauka zajęła rok. Musisz wiedzieć co rozkurczyć, a co wprawić w ruch. To nie moze być totalny flak, bo narządy wewnętrzne również drgają i może dojść do uszkodzenia. Ale jak już to się opanuje można nałożyć sobie dodatkowe ruchy czyli falowanie, ósemki, skręty bioder.Wygląda to świetnie!

***

Meg: Niedawno miałam sesję zdjęciową gdzie miałam an sobie tylko bieliznę i męską koszulę. Ogromnie się stresowałam tym, że pokazuję coś więcej niż zazwyczaj. Domyślam się, że niełatwo jest wbić się w ten błyszczący staniczek, powiewny dół i wyjść przed publiczność.

Sahar: Wszystko zależy od tego jak bardzo potrafimy przełamać swoje wyobrażenia na swój temat, często mylne. Nie jest ważne, że tu jest czegoś za dużo, tu coś wystaje, brzuch źle wygląda itd. Najistotniejsze to zaakceptować się takim jakim się jest. Potem to już z górki.

* rozmowa była nagrywana w radiu, przez które przewijały się m.in. te właśnie osobniki 😉

Jeśli jesteście zainteresowani co dalej z Saharem- zapraszam tutaj!

A następnym razem o Mannie i dlaczego nie został saksofonistą oraz moje perypetie w rozgłośni Radia Opole.

Wzruszyłam się. Podczas analizy statystyk bloga, zauważyłam zaskakującą adnotację. Otóż w wyszukiwarkę wpisano Niebieskim Okiem Kurowskiej, co oznacza ni mniej, ni więcej tylko to, że komuś zapadła w pamięć nazwa i zapewne czeka na nowości. Zdecydowałam ostatnio, że nie będę Was zamęczać opisywaniem stanu nicnierobienia. Jednak nie jestem konsekwentna. Owszem, wobec innych jak najbardziej ale nie wobec siebie. Wniosek stąd taki, że zdarza mi się być hipokrytką. Paskudne. No ale to tak na marginesie.

Niełatwo zrobić rewolucję. Za dwa tygodnie Radio – Sygnały mają zamiar wystartować, a ja wciąż nie mam konkretnego pomysłu na Biustem Po Uszach. Mniej więcej wiemy czego chcemy, ale jednak. Marzą nam się fajerwerki, coś co powali na kolana, przyciągnie do odbiorników. Wciąż zastanawiamy się w którą stronę pójść. Heh. Liczymy na to, że BPU spodoba się słuchaczom, zarówno tym stałym jak i nowym. Jakieś pomysły? 🙂

A skoro już jesteśmy przy kobiecości, to przeżywam ostatnio fascynację androgenicznym Princem. Zmysłowość wykonywanych przez niego utworów jest niesamowita. Jego głos jest przetykany nićmi seksapilu. Do tego stopnia, że moje hormony podnoszą swój poziom, co drastycznie przenosi się na moje samopoczucie i samoocenę. Dorzucając do tego zachwyt czarnymi pończochami z koronkowym pasem, staję się chwilami.. a co się tu będę. 🙂

 

Czas, który nie poświęcam nauce do poprawki, FB i Kwejkowi, przeznaczam na książki.
Mam już za sobą „Wenecką intrygę” Steve’a Berry’ego.
Jest tu chyba wszystko. Główny bohater to emerytowany agent amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości- Cotton Malone (do tej pory zastanawiam się nad jego imieniem). Zostaje wciągnięty przez swojego przyjaciela  i atrakcyjną, lecz niezbyt towarzyską Cassiopeię w walkę z despotyczną premier Federacji Środokowoazjatyckiej. Wszystko przez to, że Irina Zowastina jest gotowa użyć wszelkich środków, by przejąć władzę w sąsiednich państwach i stworzyć imperium, tak jak Aleksander Wielki. A i on nieźle namiesza, nawet jeśli od ponad dwóch tysięcy lat jest martwy. Wszystko jest ze sobą powiązane: starożytna zagadka, która jest odpowiedzią na współczesne problemy, HIV, Ligę Wenecką, grecki ogień, broń biologiczną, pościgi, podwójnych agentów, Kościół. Kto pierwszy ten lepszy!  Jak dla mnie styl niezbyt przystępny, powiedziałabym nawet toporny, ale treść potrafi przyciągnąć. Na długie podróże pociągiem (a raczej oczekiwanie na pociąg) się nadaje. 🙂

W tej chwili konsumuję Wojciecha Manna w „RockMann czyli jak nie zostałem saksofonistą”. A jest co pochłaniać! Fantastycznie lekkie, zabawne i konkretne. Sympatycznie przedstawiona przygoda z muzyką, radiem i telewizją. Rozpisywać się nie będę w tej chwili. Poczekam, aż skończę czytać.

Jest też coś czym chciałabym się z Wami podzielić z ogromną przyjemnością, ale pozwolę sobie jeszcze na zwłokę tygodniową. Źle to zabrzmiało… 😉 Przypomnijcie mi tylko, że chodzi o Radio Opole.

Tymczasem korzystajcie ze złotej polskiej jesieni! 🙂

Praca nad materiałem dla Radia Opole zajęła mi 3 dni. Słownie: trzy. Wspomnę tylko, że sam materiał liczy sobie 3 minuty 40 sekund. Nigdy dotąd nie poświeciłam tyle czasu na przygotowanie dźwięku. Jednak chcę zwrócić uwagę na istotny proces, podczas montażu, jakim jest czyszczenie dźwięku. Ważne jest by pamiętać o końcówkach wyrazu, które najczęściej przepadają w wyniki szybkiej obróbki. By uniknąć tego, z mozołem przesłuchiwałam po kilka razy dosłownie kilka sekund, jedna po drugiej. Aż wyszło 3:40. Z czasem wpadałam  w otępienie i słyszałam tak na prawdę, to co chciałam słyszeć. Mogło brakować na końcu wyrazu „-ów”, „-ać” a ja i tak byłam pewna, że jest tak jak powinno być. Na szczęście rutynowa samokontrola pomogła wyeliminować niedoskonałości. Dlaczego tak było, nie mam pojęcia. Myślałam nad tym trochę. Żadna teoria nie padła, ale przypomniałam sobie moją ulubienicą sprzed kilku miesięcy. Mishkę. Poznajcie ją.

 

 

Gadający pies. To jest chyba dobry przykład dla moich rozważań. Swoją drogą Miska zrobiła niezłą karierę w Stanach. Ileż to razy pojawiała się w telewizji… Posiada swój fanpage na Facebooku, profil na Twitterze, oznaczono ją na stronie Wikipedii w artykule „Talking animal” a  filmiki na YouTubie mają ogromną oglądalność, jak np. najsłynniejszy „I love you” – 55  872 874. Podoba mi się jej rola: Internet phenomenon & Famous YouTube Personality. 😉 Szał na punkcie psa, który wydaje z siebie dźwięki. Podejrzewam, że bez odpowiedniej wcześniejszej interpretacji (tytuł filmiku) nikt nie wpadłby na to, by odebrać jej wycie jako słowa. Po prostu chcemy, żeby uroczy husky powiedział nam, że nas kocha.. albo ma w dupie. Cokolwiek.

Nieświadomość. „Ona ma siłę, nie wiesz jak wielką.” *

 

*

Być jak…

no właśnie , kto?

Na piwonię mówi się róża bez kolców. To w sumie smutne, bo taka piwonia nie chce być różą bez kolców, tylko piwonią. Samą w sobie. Na zajęciach z Dziennikarskich Źródeł Informacji prowadzący spytał kim chcę zostać. Bez namysłu odparłam, że drugą Pawlikowską. Zaraz potem ugryzłam się w język. Bo o ile Beata mnie inspiruje swoimi podróżami, audycjami, pisaniem i zapełnia co poniektóre luki, to ja nie chcę być jej drugą wersją. Ja chcę być tą Kurowską. Amen.

 

Zastanawiam się jak to działa. Jeszcze wczoraj wszystko męczyło zielenią. Minęła zaledwie noc i liście na lipie, z którą dzielę okno już pożółkły, pozwijały się. Czyżby wystraszyła się hasła ” Pierwszy dzień jesieni”? Od rana czatuję przy oknie na znerwicowanych rodziców prowadzących swoje potomstwo uwięzione w czarno-białych barwach.  Jak typowa emerytka komentuję wraz z moim kotem zajścia na ulicy.  Kot fajny, idzie z nim pogadać o wszystkim. To jedna z tych osób, z która nie muszę dużo gadać, żeby czuć się dobrze (bo czasem jest tak, że muszę mówić dużo- wtedy mi płacą za to, albo muszę mówić dużo i ciekawie, żeby nie być nudną). W sumie to Franco, to jedyna chyba rzecz, która wyszła Marcinowi.

Ale wracając do ulic… Z pewną zazdrością obserwuję dzieciaki targające tornistry do kościoła. Uginają się od masy kolorowych kredek; piórnika wypchanego wszystkimi możliwymi rodzajami linijek, ołówków, piór, długopisów, gumek, flamastrów; zeszytów pachnących nowością; podręczników w foliowych okładkach z równo przyklejonymi naklejkami; blokami, papierami, farbkami, plastelinami itd. Już widzę jak wprawną ręką kreślę koła, kwadraty, linie, fale. Tworzy się z nich biały domek z czerwonym dachem z rybiej łuski, z niebieskimi oknami (bo szkło jest niebieskie!). Przed domkiem rośnie drzewo, a raczej brokuł z brązową łodyżką. Od nim czarny pies podobny bardziej do logo Lacoste. Zaraz potem opowiadam całej klasie i Naszej Pani, jak spędziłam wakacje biegając po polu z kuzynostwem, karmiąc kury i inne takie.  Trzynaście lat  minęło jak jeden dzień. Dziś wystarczy długopis i zeszyt od wszystkiego. Obowiązkowo zwolnienie całoroczne z wuefu, bo się przecież pocić nie będę. Teraz coś się wspomina o laptopach dla uczniów, iPadach itp. Każde dziecko ma mieć. Już to widzę… Pomysł fajny, bo się zaoszczędzi wreszcie na podręcznikach, które z roku na rok są inne, niekoniecznie lepsze. Pesymizm bardziej mi się włącza przy rozkminianiu dystrybucji sprzętu. Jednak nie o tym chciałam dzisiaj.

Dziś ma być spokojnie, jesiennie, rudo. To mój pierwszy wolny od pośpiechu poranek od miesiąca. Spokojnie wypiłam czekoladę, ubrałam koszulkę L. sięgająca połowy ud i rozłożyłam się na parapecie. Przejdę się spokojnie do biblioteki, oddam tonę książek, wezmę drugą tonę i zacznę powoli czytać. Potem rzucę się na opiniotwórcze twory i będę wsiąkać wiedzę i poglądy. A potem zrobię jak radzi Horacy w wierszu „Do Leukonoe”

Nie dociekaj nie nasza to rzecz Leukonoe
kiedy umrzeć mam ja kiedy ty nie odsłaniaj
babilońskich arkanów Co ma być niech będzie
Czy wiele zim przed nami czy właśnie ostatnia
pędzi morze Tyrreńskie na oporne skały
rozważnie klaruj wino nadzieję odmierzaj
na godziny – czas biegnie zazdrosny o słowa –
i weseląc się dziś nie dowierzaj przyszłości.

Tymczasem…