Archive for Marzec, 2013


Swego czasu znalazłam na natemat.pl wywiad z vblogerem, który na miesiąc zaprzestał używania internetu. Totalnie żadnego używania. Przez 31 dni. Kręcił jednak w tym czasie filmiki, które jego znajomi wrzucali na kanał YT. Tak sobie potem pomyślałam: Co za przesada, żeby takie halo robić z tego, że ktoś nie używa internetu. Wielkie mi co. Nie chce, to nie używa. Po co tak przeżywać.
Przyszło mi się jednak samej zmierzyć ze sobą. W momencie gdy każdą wolną chwilę poświecam na przejrzenie nowości na bzdurnych portalach, zaczęło mi się nasuwać, ze coś może być nie tak. Tym bardziej, kiedy kwestie wypowiedzi na każdy temat sprowadzam do tekstu z mema. Nosz kurde, jakże to tak. Porozumiewać się równoważnikami zdań z obrazków w normalnej konwersacji?

Nie było innego wyjścia jak tylko siłą zamknąć sobie drzwi do większości portali. Wystarczyła odpowiednia wtyczka do przeglądarki. Spytacie pewnie, a co wtedy , kiedy nie używasz swojego komputera? Fakt, czasem jest to ogromna pokusa, jednak poczucie rozczarowania jest silniejsze niż chęć obejrzenia dominacji kotów w internecie. Zdałam sobie sprawę z tego, że jestem uzależniona. W sieci spędzam dziennie średnio 5 godzin, jeśli nie więcej. Zamiast jednak korzystać z wiedzy i pomysłów całego świata, ja włączam 4 witryny: kwejk, joemonster, FB i Gmail. No jakaś masakra.

Odkąd nie mam dostępu do tefo typu portali, zdążyłam odebrać i odpisać na wszystkie maile, uaktualnić i rozbudować stronę, zrobić porządną prasówkę, rozeznać się w programach stypendialnych, stażowych i wolontariackich. Zaaplikowałam na kilka ofert pracy. Zbudowałam od nowa swoje cv. Uporządkowałam dokumenty FSRN UO. Napisałam część pracy licencjackiej i zaczęłam artykuł od Indeksu, który oddam do recenzji w tym tygodniu. Jestem z siebie dumna.

A wystarczyło powiedziec do lustra, na głos dwa słowa: Jestem uzależniona. Przyznać się do tego. Po prostu.

Internet to skarbnica wspaniałości, idealne narzędzie pracy, zarządzania, organizowania, tworzenia. Trzymam za siebie kciuki, by wykorzystać ten zdobyty czas jak najlepiej.

675 dzień.

Policzyłam dokładnie. 675 dni. Na polski to prawie dwa lata.

Leszek to jedyna osoba, która potrafi sprawić, by czerwona lampka przy biurku działała bez efektu stroboskopu. Jest cierpliwy, gdy trzeba pozmywać stos naczyń, a jednocześnie krew go zalewa, gdy po naszym M0,5 walają się bez umiaru moje ubrania, przy czym sam tworzy skarpetkowy mikroklimat pod biurkiem. Jako jedyny przerywa grę w Battlefielda, by posłuchać, by wiatrak w moim laptopie pracuje. Nie żałuje mi czekolady i nie pyta głupio „jJak można jeść tyle słodyczy?”. Zabawnie się śmieje, gdy się go łaskocze pod pachami. Nie instaluje gier na swoim smartfonie, tylko po to, bym mu nie podbierała telefonu. Strasznie mnie irytuje, gdy zaczyna gadać i gadać i gadać o realizacji dźwięku; na siłę stara się wtajemniczyć mnie w różne rodzaje kompresji itp. Drażni mnie, gdy wkłada mi palce do ucha albo pępka. Lubię, gdy mówi na mnie „Myszko- Kiszko”, bo gdzieś w tym tragikomicznym określeniu odnajduję coś ładnego. Śmieje się ze mnie, gdy płaczę na filmach. W nocy spycha mnie na krawędź łóżka, prosto na pożarcie potworów. Często mówi mi, że jest ze mnie dumny. Nie chce mi kupić chomiczka. Ani lemura. I wstydzi się, gdy mu to czytam na głos…